W odwiedzinach u Gelerta


Dawno dawno temu, w samym sercu Snowdonii żył dobry i dzielny książę Llewelyn. Mieszkał w zamku nad brzegiem rzeki Glaslyn, razem ze swoim wiernym przyjacielem, psem o imieniu Gelert.
Pewnego dnia książę wybrał się na polowanie bez swojego psiego towarzysza.
Kiedy pod koniec dnia Llewelyn wrócił do zamku przywitał go radośnie merdający ogonem Gelert. Jego łapy i pysk były umazane krwią. Przerażony książę rzucił się do kołyski, w której rano zostawił swojego śpiącego synka.  Kołyska była przewrócona do góry nogami a po niemowlęciu nie było śladu. Targany rozpaczą książę chwycił za miecz i wbił go w bok wciąż merdającego ogonem Gelerta, przekonany, że to pies zabił jego potomka... Rozległ się skowyt umierającego psa a zaraz potem cichutkie popłakiwanie dziecka. Llewelyn znalazł synka całego i zdrowego w sąsiedniej komnacie; niedaleko małego leżało cielsko wielkiego wilka z rozszarpanym gardłem. Książę obiecał sobie, że już nigdy więcej się nie uśmiechnie a Gelerta pochował niedaleko swojego zamku. Wkrótce naokoło posiadłości Llewelyna wyrosła osada, którą zaczęto nazywać Beddgelert czyli grobem Gelerta.
Tym to sposobem imię bohaterskiego psa zostało na zawsze wpisane w podręczniki geografii i mapy Walii. Ile jest w tej historii prawdy, nie wie nikt. Lecz pomimo tego, że legenda ta nie ma raczej podstaw historycznych, to pamięć o Gelercie jest w miasteczku wciąż żywa. Jest tu i pomnik bohaterskiego czworonoga i jego nagrobek. A kiedy poszliśmy do miejscowej restauracji na (przepyszną notabene) pizzę o waliskich nazwach, to wiecie jakie było hasło do internetu bezprzewodowego? 'Zabity pies' :)
Jednak to nie tylko legenda o Gelercie spowodowała, że wpadaliśmy do Beddgelert przy każdej nadarzającej się okazji. Ciągnął nas tam czar samego miasteczka, jego atmosfera nigdy nie kończących się wakacji. Beddgelert jest pięknie położone nad rzeka Glaslyn, u stóp najwyższej góry Walii, Snowdonu. Gdzie nie spojrzeć tam miasteczko otaczają malownicze krajobrazy, kamienne domki prezentują się wspaniale na tle zamszowych wzgórz. Miejscowi nieskromnie twierdzą, że ich miejscowość to 'najcudowniejsza wieś Snowdonii'. I jest w tym dużo prawdy! Spójrzcie tylko na ukwiecone klomby, wymuskane ulice, mosty przerzucone jakby od niechcenia przez rzekę. Życie płynie tu leniwie, Glaslyn szumi i...można tu zjeść najlepsze lody w okolicy. Glaslyn Ices & Glandwr Café ze swoimi dwudziestoma czterema smakami robionych na miejscu lodów, był silnym magnesem przyciągającym nas do Beddgelert :)









W Beddgelert wszystko było 'naj', szczególnie dla Zuzi i Rysia: najlepsze sklepiki z pamiątkami (fakt - tutaj kupiliśmy większość naszych walijskich drobiazgów łącznie z dwoma nowymi kubkami do kolekcji dzieciaków), najfajniejsza informacja turystyczna (znowu prawda! świetnie zaopatrzona w mapy, przewodniki, książki nie tylko o tematyce turystycznej) i oczywiście najpyszniejsze lody :)
Beddgelert to raj dla piechurów - zaczyna się tutaj kilka fantastycznych tras, włącznie z jednym ze szlaków prowadzących na Snowdon. też trasy mniej ambitne, ale przekonaliśmy się na własnej skórze, że nawet tych pozornie prostych nie można lekceważyć...
A było to tak: we wspomnianej wcześniej informacji turystycznej zasięgnęliśmy języka na temat niezbyt trudnej trasy w okolicach Beddgelert. Do Snowdonii zabraliśmy nasza wprawiona w bojach Babi i musieliśmy mieć na uwadze jej kondycję i możliwości. Polecony nam szlak miał być łatwy, z odrobinę trudniejszym zejściem pod sam koniec trasy. Ruszyliśmy. Szlak okazał się bardzo piękny; początkowo prowadził wzdłuż rzeki Glaslyn, żeby potem wspiąć się na okoliczne wzgórza, kluczyć doliną wśród pozostałości wszechobecnych tu niegdyś kopalni miedzi. Po drodze minęliśmy wiadukt i mieliśmy nawet szczęście spotkać przejeżdżający akurat zabytkowy pociąg wąskotorowej Walijskiej Kolejki Górskiej. A potem zaczęły się schody. Właściwie problem polegał na tym, że tych schodów nie było. Nie było również ścieżki tylko potwornie strome wzgórze, pokryte podstępnie wystającymi korzeniami rododendronów i kamieniami, po których płynęło błoto.  Kijki zostawiliśmy w samochodzie bo to przecież 'łatwa trasa'. Nie było wyjścia, musieliśmy jakoś zejść. Widzieliśmy Beddgelert z góry (widok był niczego sobie) a mapa pokazywała, że mamy do przejścia zaledwie kilometr. I tutaj pojawiają się kolejne 'naj' :) Pobiliśmy rekord na najdłuższe przejście jednego kilometra! Zajęło nam to dobrze ponad godzinę, w trakcie której kilka razy poważnie się zestresowałam -  nigdy wcześniej nie widziałam tak przerazonej Babi, która chyba myślała już, że będziemy ją musieli ściągać ze wzgórza helikopterem ;)
Na szczęście wszystko skończyło się happy endem i odrobinę obłoceni ale cali i zdrowi dotarliśmy do Beddgelert. Gdzie potem poszliśmy? Oczywiście, na najlepsze lody w okolicy ;)








Jedzie pociąg z daleka ;)





Najlepiej byłoby się sturlać na sam dół...

5 komentarzy

  1. Co za widoki! Dobrze, że przygoda wspinaczkowa miała szczęśliwe zakończenie :) A dzieciaki poradziły sobie bez problemu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieciaki wytrenowane i zaprawione w bojach, mają lepszą kondycję od nas, dorosłych. Zuzia biegała po tym stromym zboczu w górę i w dół podśpiewując 'Jestem kozicą', kiedy reszta ekipy miała problemy z zejściem ;)

      Usuń
  2. Bardzo żałuję,że nie udało nam się spenetrować Snowdonii :(. Po Twoim wpisie,żałuję jeszcze bardziej :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będziecie mieli pretekst, żeby wrócić do Walii północnej ;)

      Usuń